piątek, 1 lipca 2011

Anty-Wawel Czyżyny


Jeszcze do 6 lipca można zobaczyć w Krakowie projekt Spółdzielni Goldex Poldex „Anty-Wawel Czyżyny”. Tym razem, jak sama nazwa wskazuje, nie należy jechać na Podgórze, lecz w zupełnie inny zakątek Krakowa - do prywatnego mieszkania Jana Simona na krakowskich Czyżynach. Osiedle, w którym mieszkanie to się mieści, to prawdziwy architektoniczny 'rarytas' – postmodernistyczny pastelowy blok mieszkalny z wieżyczkami o przytulnej bajkowej atmosferze - architektura, która chce się przypodobać odbiorcy, wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom, lokalnością/ukontekstowieniem przezwyciężyć nieludzki uniwersalizm i absolutyzm modernizmu, w karykaturalnej formie istniejącego w znajdujących się nieopodal blokach Nowej Huty.

Wejście do mieszkania, przekształconego na tę okazję przez Andrzeja Szpindlera, wiąże się jednak z kompletnym szokiem, przez co przyjazność lokalizacji okazuje się pozorna. Czego tu nie ma! Ze wszystkich stron atakują nas dziwaczne obiekty ułożone w kuriozalne konstelacje: rury, rośliny doniczkowe, warzywa, zdjęcia, napisy, rzeźby...  Irytacja („o co tu chodzi?”) miesza się z rozczarowaniem („to wszystko? gdzie tekst objaśniający pracę?”) i obrzydzeniem (ohydztwa w łazience). Praca wystawia na próbę poszukiwanie sensu, jakiejkolwiek intersubiektywności. Gdzieniegdzie przebłyskujące okruchy racjonalności (ślady porządku, struktury, intencji, np. odwołujący się do globalnych pretensji modernizmu napis "De Stijl aż po rzekę Limpopo") tylko wzmacniają 'mękę' odbiorcy sugerując, że jednak wszystko jest tu dobrze przemyślane i wystarczy bardziej się wysilić, by każdy element odszyfrować.

"Anty-Wawel" zdaje się być drugą stroną Wawelu, lustrzanym odbiciem ujawniającym ukryte za pocztówkowym wizerunkiem, wyparte oblicze miasta. Tym razem odbicie przybrało postać pełnej chaosu instalacji zrealizowanej w miejscu o kuriozalnej architekturze. 'Bezformie' okazjonalnie prześwieca jednak również w centralnej, maksymalnie uporządkowanej części miasta - przypomnijmy choćby ów słynny wawelski czakram wstydliwie skrywany przez dyrekcję Wzgórza.  W tym sensie towarzyszący otwarciu wystawy wykład Tomasza Szerszenia dotyczący prowadzonego m.in. przez G. Bataille'a pisma "Documents" (eksplorującego wątek niewiedzy, tego, co znajduje się poza obowiązującym porządkiem dyskursu) doskonale do niej pasował.

Na pierwszy rzut oka Andrzej Szpindler stworzył pracę nie do sklasyfikowania, bezwstydnie wyeksponował własną subiektywność i próby jej okiełznania. Ale to nie wszystko. Jako że poszukiwanie porządku rzadko kiedy kończy się tu sukcesem, w pewnym momencie przestajemy zastanawiać się nad samym przedmiotem dociekań, ale zwracamy się ku sobie – ku własnej potrzebie ładu. W zetknięciu z instalacją aż chciałoby się autorytarnie go zarządzić, poukładać przedmioty, wprowadzić klarowną formę. Chcąc nie chcąc dokonujemy zatem autorefleksji, analizy wypełnionego dialektyką dystansu i emocji własnego spotkania z odmiennością (i to taką, w świetle której nieforemność czyżyńskiego osiedla przeradza się w swoje przeciwieństwo).

Wprowadzanemu niegdyś w modernistyczną architekturę 'discreet violation' Gordona Matta Clarka Andrzej Szpindler przeciwstawił totalne 'indiscreet violation', tym razem w obrębie postmodernizmu. W obu przypadkach artystyczna ingerencja odsłania ukryte 'tło' danej architektury. W zetknięciu z pracą Szpindlera postmodernizm okazuje się bowiem również rodzajem uporządkowania - nie antytezą modernizmu, lecz jego przedłużeniem. Dopasowanie do kontekstu/lokalność nie jest subiektywizacją, lecz inną formą obiektywizacji, nadania porządku poprzez wprowadzenie w system relacji z otoczeniem.

W ten sposób jednak praca Szpindlera sama staje się elementem dyskursywnego systemu relacji, częścią konstruowanego (a może odkrywanego?) przez umysł porządku. Okazuje się, że kompletne bezformie (i wolność) istnieje o tyle, o ile przyznajemy epistemiczną wagę bezpośredniości, tej należącej do pierwszoosobowego doświadczenia tworzącego artysty, jak i wkraczającego w przestrzeń instalacji odbiorcy. Z perspektywy trzeciosobowej pozostaje ona jednak mrzonką, ulotną ekstrapolacją, pragnieniem wyjścia poza z istoty kategoryzujące akty poznawcze, daremnym poszukiwaniem tego, co pierwotne, przed-dyskursywne, aż chciałoby się w stylu artysty napisać – ‘kantowską Ding an sich zgwałconą przez język'
(:-D).
"— Bdzięć! Bdzięćwa! Bdzięćcie! Bdzięćci! Bdzięććwaćcie! Dźwięćczaści! Czaściras! Czaścipłaz! Czaścimięć! Czaściszczeć! Czaścisiem! Czyczaściwięć! Czertaści! Czertaścipłaz! Czertaści dwłaz! Czterdaści-ci! Czterdziaści dziery! Czterdziaści mięć! Czterdziaści szczęść! Czterdziaści siem! Czterdziaści osiem! Czterdziaści dźwięć! Pięśćdziesiąt!
Spadł, pięść pana Berbeleka spadła po raz pięśćdziesiąty. Walczył na oślep, ponieważ to był pierwszy jego odruch, skoro nie myślał i nie był świadom i prawie już nie żył: sprzeciw. Sprzeciw, walka, zniszczenie, poniżenie wroga. Trazaś wróciły do niego motywy, zamiary i racje, wszystko to, co wymaga czasu do pomyślenia, czegoś przedtem i czegoś potem.
Więc najpierw podniósł Skolioxyfosa, a potem nim uderzył, już nie nagą, odartą z aetheru i skóry pięścią, lecz Mieczem Deformy:
— Raz! Dwa! Trzy! Cztery!"
Jacek Dukaj, Inne pieśni, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003, s. 626.

Brak komentarzy: