niedziela, 12 lutego 2012

Bartosz Kokosiński czyli historia pewnego obrazu / Dyskusja w Bunkrze Sztuki




Bartosz Kokosiński, "Skóry", 2010




j.w., "Obraz pożerający pejzaż", 2011, technika własna, 140 x 130 x 40 cm


Obraz pożerający scenę domową, 2011, technika własna, 127 x 110 x 45 cm


Obraz pożerający wypadek samochodowy, 2011, technika własna, 135 x 90 x 36 cm



Obraz pożerający scenę rodzajową, 2010, technika własna, 145 x 147 x 43

Historia pewnego obrazu

Pewnego razu był sobie bardzo głodny obraz. Pościł już bardzo długo i naprawdę miał już dość. Dlaczego nic nie jadł? Głównie dlatego, że nie było niczego ciekawego do zjedzenia, żadnych smacznych kąsków, niczego apetycznego, co można by w trzewiach przetworzyć. Kompletna posucha. No i też jakoś mu się nie chciało, bo kiedy ostatnim razem pozwolił sobie na ucztę, to nie wyszło mu to na dobre. Jakaś taka ciężka tamta strawa była, puchła mu w brzuchu niczym balon, do góry go podnosiła, tak że latać mu się zachciało. Ale jednak trochę za ciężki był, więc tak tylko sobie podskakiwał, kuśtykał tak niezgrabnie, bo co wzleciał, to go ramiona na dół ciągnęły, jak nie jedno to drugie. W końcu dostał strasznego wzdęcia tak, że mało co nie pękł. Z bólu zaczął się zwijać, pulsowało mu w skroniach, więc kulił się w sobie i rozpościerał na przemian, brzuch swój pusty eksponując. I czkawka męczyć go zaczęła – powtarzał raz po raz to samo. No po prostu anoreksji dostał z tego wszystkiego. Blady się zrobił, wyciągnięty, chudzinka taka zmarszczona. Intelektualista jeden! Ale niektórym to się nawet podobało, tacy byli perwersyjni. No ale ileż można pościć?! Przecież to śmiercią grozi z głodu. A umierać się obrazowi nie chciało. Niektórzy go ciągle podziwiali (nawet głaskać chcieli zboczeńcy jedni!), więc tak siłą tego podziwu jakoś trwał. I pościł nie wiedząc co dalej. Aż tu dnia pewnego w lesie sobie spacerował i nagle widok przed nim się wielki otworzył, a w nim jelonek prześliczny i trawka miękka. Taki jakiś widoczek znajomy, błogi, sielski, znany jakby. Niewiele myśląc rzucił się, by zwierzynę zaatakować i skutecznie strawić. Niestety zębiska miał już zmurszałe i słabe, nie to co kiedyś, kiedy paszczęką swoją co tylko chciał zgryzał i trawił, dzięki czemu dobrze się później prezentował. Do tego jelonek kościsty był, a ładny tak, że aż w gardle z tej ładności stawał. Obraz nasz dzielnie walczył i walczył, zmagał się i wzdragał, bo od tej słodkości niedobrze mu się zrobiło. Ale niestety nie udało się. I tak zostali razem spleceni. Widoczek na wpół strawiony i obraz na wpół głodny.

Wspominałam już na tym blogu o pracach Angeli de la Cruz, w których obraz zdaje się zyskiwać podmiotowość. Tym razem prezentuję nieco zbliżone prace Bartosza Kokosińskiego. Tu również obraz zdaje się być żywym organizmem. Można je oglądać do 24 lutego w galerii krakowskiej ASP. Prace artysty zestawiono z pracami Romana Siwulaka.


Fot. Marta Antoniak


Fot. j.w.

Premodernistyczny obraz prezentował religijną, czy historyczną wizję świata, w której odbiorca mógł, a wręcz musiał, się odnaleźć. Modernistyczny – w postaci esencjalistycznych nurtów abstrakcji (Mondrian) - usiłował wyjść poza przypadkową materialną rzeczywistość w kierunku tej transcendentnej (co oczywiście nigdy nie było w pełni możliwe, wszak zawsze był materialnym przedmiotem - linie Mondriana nigdy nie były doskonałe...). W późniejszej fazie stawał się ekspresją indywidualnego podmiotu względnie - eksploracją samych warunków przedstawiania (farba, obraz jako obiekt, instytucje sztuki). Dążenie do maksymalnej obiektywności,  subiektywności, czy perfekcji czyniło go trochę nieprzystępnym (co ciekawie opisuje W. J. T. Mitchell w tekście "Abstraction and intimacy" z tomu "What do pictures want?"). Po-modernistyczny obraz z kolei nie chce prezentować ani wizji radykalnie ponadjednostkowej, ani jednostkowej, raczej ma czkawkę po modernistycznych ambicjach. Pragnie ostrożnie powrócić do skromnej, nawet jeśli banalnej, figuracji, do zwykłych malarskich tematów. Niestety nie bardzo mu się to udaje (czemu?), przez co staje się nam, niedoskonałym podmiotom, bliższy... Myślę, że prace Bartosza Kokosińskiego wpisują się w ten proces. 

PS Przy okazji zapraszam na dyskusję w krakowskim Bunkrze Sztuki poświęconą współczesnemu malarstwu:

13.02.2012 (poniedziałek), godz. 18:00
Gdzie jest malarz?
Dyskusja.

„Czasem aż się boję, koledzy, że na obrazy z telewizorem nie wygramy” – zwierzał się w 2000 roku w jednym z obrazów Paweł Susid. W 2012 roku wiemy już, że nie było się czego bać. Malarstwo ma się doskonale i nic nie wskazuje na to, by coś miało się zmienić. Ciekawa jest natomiast jego aktualna sytuacja. Jak rozumiany jest obecnie proces twórczy (również w kontekście współczesnej debaty – a raczej jej braku – nad ACTA)? Co stało się z figurą romantycznego artysty-geniusza wyniesionego ponad społeczeństwo? W jakie relacje wchodzi malarstwo z kulturą popularną oraz z innymi mediami? Jaka jest jego pozycja na rynku sztuki (szczególnie w obliczu ostatnich kontrowersji dotyczących działalności domu aukcyjnego Abbey House SA)? 

Dobrym materiałem do powyższych rozważań są prace Wojciecha Gilewicza. Jego aktualna wystawa w Bunkrze Sztuki z jednej strony eksponuje miejsce pracy artysty, czyniąc je dziełem sztuki (Gilewicz zamienił fragment wystawy w swoją pracownię), z drugiej jednak sporą część procesu twórczego oddaje publiczności (widzowie mają możliwość tworzenia prac pod okiem Gilewicza; prace zostaną później podpisane nazwiskiem artysty). Jesteśmy świadkami swoistego performansu, w trakcie którego artysta tworzy na oczach publiczności i razem z nią. Przestrzeń wystawy staje się tu więc areną napięcia między indywidualnością aktu twórczego, a wskazaniem na jego zakorzenienie w aktywnościach płynących z otoczenia. 

Ekskluzywność pracowni – modernistycznej „świątyni malarza” – miesza się tu z prozaicznością aktu twórczego. Odwiedzający wystawę w pierwszej kolejności zobaczą codzienny, fizyczny wymiar twórczości – schylanie się, branie pędzla do ręki, mieszanie farb itd. Malowanie jako quasi-boska czynność stwarzania nowego świata, świata „w obrazie”, splata się z malowaniem-gestem, zmysłowym i cielesnym naznaczaniem materialnej powierzchni. Granica między malarzem-artystą, a malarzem pokojowym zostaje na moment zatarta, jednak tylko po to, by jeszcze bardziej utwierdzić uprzywilejowany status tego pierwszego. 

W innych projektach Gilewicza również ujawnia się to napięcie: na przykład kiedy maluje niepozorne elementy miejskiego krajobrazu, by potem przykryć je obrazami (jak w SculptureCenter w Nowym Jorku), czy gdy do współtworzenia obrazów zaprasza robotników z Bat Yam (w ramach projektu tworzonego dla izraelskiego muzeum). Malarstwo traci tu autonomię, współistniejąc na równych prawach z wideo, a pracownia artysty rozprzestrzenia się, coraz bardziej anektując przestrzeń publiczną.

W trakcie dyskusji tytułowe pytanie – Gdzie jest malarz? – zadamy w kontekście wystawy Pracownia w Bunkrze Sztuki, wystawy w BWA we Wrocławiu (Wyprzedaż, 15.04-15.05.2011), innych projektów Wojciecha Gilewicza oraz kondycji współczesnego malarstwa.

Naszymi gośćmi będą: Łukasz Białkowski, Anna Markowska i Piotr Stasiowski. Prowadzenie: Aneta Rostkowska.

Łukasz Białkowski
Krytyk sztuki i filozof. Autor esejów i recenzji. Tłumacz (ostatnio przełożył Estetykę relacyjną Nicolasa Bourriaud). Autor pracy doktorskiej poświęconej figurom twórcy w dwudziestowiecznej estetyce. Kierownik programowy galerii BWA Sokół w Nowym Sączu.

Anna Markowska
Historyczka sztuki, profesorka Uniwersytetu Wrocławskiego, autorka kilkudziesięciu artykułów na temat sztuki współczesnej. Ostatnio opublikowała książkę Komedia sublimacji. Granica współczesności a etos rzeczywistości w sztuce amerykańskiej.

Piotr Stasiowski.
Kurator, krytyk, historyk sztuki, doktorant na Uniwersytecie Wrocławskim. W latach 2006-2011 kierownik Studio BWA – BWA Wrocław Galerie Sztuki Współczesnej. Od 2012 kurator Muzeum Współczesnego Wrocław. Pisał m.in. do „Obiegu”, „Flash Art.”, „Odry”, „Art&Business”, „Formatu”, „Sekcji”.

Aneta Rostkowska
Kuratorka, krytyczka sztuki, filozofka, autorka tekstów o sztuce publikowanych m.in. w „Arteonie”, „Ha!arcie”, „Dwutygodniku” i „Tygodniku Powszechnym”. Pisze doktorat poświęcony teorii obrazu abstrakcyjnego w perspektywie semiotyki Charlesa Sandersa Peirce’a. Pracuje w Bunkrze Sztuki.

Wystawa Pracownia Wojciecha Gilewicza w Bunkrze Sztuki w Krakowie otwarta będzie do 26 lutego 2012: http://bunkier.art.pl/?wystawy=wojciech-gilewicz-pracownia

Wystawie towarzyszy katalog.
Autorzy tekstów: Marco Antonini (NURTUREart, Nowy Jork), Jarosław Lubiak (Muzeum Sztuki w Łodzi) i Anna Markowska (Uniwersytet Wrocławski). Wstęp: Beata Nowacka-Kardzis (Bunkier Sztuki, Kraków). Rozmowa: Wojciech Gilewicz, Piotr Stasiowski (Muzeum Współczesne Wrocław), Karoliny Vyšata (Bunkier Sztuki, Kraków).
Film edukacyjny Wyprzedaż zrealizowany w BWA Awangarda we Wrocławiu w maju 2011: http://vimeo.com/33166757.

Recenzja wystawy Moniki Weychert-Waluszko opublikowana w internetowym magazynie OBIEG: http://obieg.pl/felieton/23851.

Strona Wojciecha Gilewicza: www.gilewicz.net.


Fot. Rafał Sosin. 

30 komentarzy:

Bakonin pisze...

Te obrazy porzerajace cos tam sa chore. to jest jakis bad trip po benzydamnie.

Aneta Rostkowska pisze...

czemu chore od razu?

Anonimowy pisze...

Nie potrzebny jest Pani intelektualny wysilek (albo wysiłek uwarunkowany Pani nowym miejscem pracy w Galerii Sztuki Współczesnej Bunkier Sztuki?).

Przedsięwzięcie artystyczne Wojciecha Gilewicza w galerii i przekształcenie jego wystawy w pracownię, po dokonaniach modernizmu i postmodernizmu jest pustym artystycznym gestem. Tym bardziej komicznym, kiedy artysta próbuje udowodnić publiczności (według Pani interpretacji), że „granica między malarzem-artystą, a malarzem pokojowym zostaje na moment zatarta, jednak tylko po to, by jeszcze bardziej utwierdzić uprzywilejowany status tego pierwszego”. Może gdyby zrobił to w zwykłym mieszkaniu - przy założeniu, że nie będzie się afiszował tytułem artysty - na moment zatarłby granicę. Już sama afiszacja tytułem pozbawia go tej możliwości, zarówno w mieszkaniu jak i w galerii (Danto).

Sorry, ale lepiej malować akwarelki niż produkować taką glupotę!!!

Aneta Rostkowska pisze...

witam
dziękuję za krytyczny głos - właśnie na to liczę na tym blogu.

do uwagi ad personam nie odnoszę się - starajmy się zachować jakąś kulturę dyskusji. takie uwagi niczego nie wnoszą, a robi się nieprzyjemnie.

co do wystawy - pisząc o zacieraniu granicy miałam na myśli to, że ta wystawa podkreśla fizyczny aspekt twórczości artystycznej. w pewnym sensie sprowadza ją 'na ziemię'. malarstwo jest tu w mniejszym stopniu czynnością duchową, a większym - czynnością fizyczną. I to wydaje mi się nowe.
Granica zostaje zatarta w (być może trudno uchwytnym) momencie, gdy skupiamy się na tej fizycznej czynności.

Ta wystawa eksponuje materialność malarstwa, jego fizyczność i daje do tego dostęp widzom. Pracownia przestaje być ekskluzywnym miejscem, do którego dostęp mają nieliczni.

To połączenie 'demokratyzującego' aspektu ze skupieniem na materialności obrazu wydaje mi się nowością.

Anonimowy pisze...

Jeszcze przed 15 wiekiem zawód malarza (i rzeźbiarza) oficjalnie należał do zawodów rzemieślniczych i był związany z czynnością fizyczną niż artystyczna. Rola zawodowa, status społeczny i wykształcenie malarza (i rzeźbiarza) w ówczesnym życiu społecznym były jasno określone i bez przywilejów. Dopiero w Renesansie, po długim procesie akceptacji, zawod malarza (i rzeźbiarza) został włączony w obszar artystycznego wykształcenia i dopiero pod jego koniec mógł się on tytułować artystą. Zawód rzemieślniczy malarza (i rzeźbiarza) został nobilitowany do pojęcia „sztuki”, które notabene juz przed Renesansem istniało, ale do którego go nie wliczano. Malarz (i rzeźbiarz) aż do 20 wieku został włączony w zakres funkcjonowana instutucjonalnej sztuki, akceptując jej reguły i wykazując się rzemieślniczymi umiejętnościami (które później, po ready mades Duchampa zostaly definitywnie zarzucone).

To tytułem krótkiego historycznego wstępu (który można poszerzyć w dostępnych lekturach na ten temat np. w publicznych bibliotekach).

Jeśli (według Pani interpretacji) „wystawa podkreśla fizyczny aspekt twórczości artystycznej. w pewnym sensie sprowadza ją 'na ziemię'. malarstwo jest tu w mniejszym stopniu czynnością duchową, a większym - czynnością fizyczną” to artysta Wojciecha Gilewicz nie ma nic nowego tutaj do zakomunikowania, oprócz frazesu.
Byłbym skłonny interpretować tą wystawę jako rodzaj marketingowego zabiegu, a publiczny dostęp widzów (jak Pani to ładnie formułuje ” połączenie 'demokratyzującego' aspektu”) do niej jako (definicja pojęcia „marketing” według Wikipedii) „handel aktywny, wychodzący naprzeciw potrzeb klienta, próbujący odgadnąć skryte potrzeby klienta, usiłujący te potrzeby uświadamiać oraz pobudzać a nawet kreować, i zaspokajać je”.

Na tym kończy sie przygoda intelektualna współczesnego artysty Wojciecha Gilewicza (według Pani interpretacji), gdzie nowość - „ekskluzywn(e) miejsc(e) pracowni, do którego dostęp mają nieliczni” przeniesione do galerii - jest rodzajem zapobiegliwości materialnej artysty, albo po prostu braku sensownej refleksji.

Sorry, ale lepiej malować dalej zwykłe akwarelki!!!

Aneta Rostkowska pisze...

Hmm, nie do końca jestem właściwą adresatką tych zarzutów – nie jestem kuratorką tej wystawy.

Mimo to:
1. zwracam uwagę na to, że tekst, który Pan/Pani komentuje jest wyłącznie wprowadzeniem do tematyki prowadzonego przeze mnie panelu, a nie wyczerpującym opisem wątków tej wystawy
2. do takiego opisu zbliża się natomiast tekst Moniki Weychert Waluszko opublikowany na portalu Obieg.pl - http://obieg.pl/felieton/23851
3. to o czym Pan/Pani pisze jest mi doskonale znane; jest dla mnie oczywiste, że w wystawie Pracownia mamy do czynienia ze swego rodzaju powrotem do wspomnianych idei (artysta-rzemieślnik, kolektywna praca nad dziełem sztuki, pracownia-warsztat). To, co najciekawsze to pytanie, dlaczego to robi i dlaczego akurat teraz.
4. Ja interpretuję te działania jako krytykę mitu artysty romantycznego, wyniesionego ponad społeczeństwo, tworzącego w odosobnieniu, niejako 'wyrzucającego' z siebie, ze swego Ja, kolejne prace. Pozwalając widzom malować obrazy, które następnie sam sprzeda jako własne, artysta skłonił do myślenia o procesie twórczym jako anektującym aktywność innych ludzi, w pewnym sensie jako 'pasożytującym' na niej. To jest ciekawe w kontekście dyskusji nad ACTA – ten dokument promuje inne podejście do twórczości – znacznie bardziej 'scentralizowane' czy romantyczne właśnie. (No a skoro artysta czy firma jest głównym twórcą, to i należą im się odpowiednie prawa...)
5. W toku wystawy okazało się, że zupełne pozbycie się tego 'mitu' nie jest możliwe – część pracy artystycznej W. Gilewicza dokonywała się poza godzinami otwarcia galerii; końcowy efekt w postaci obrazów stworzonych przez odbiorców będzie przez niego prawdopodobnie modyfikowany; wycofanie się artysty z procesu twórczego paradoksalnie potwierdziło jego uprzywilejowaną pozycję (wszak sam de facto 'wystawił się' w galerii sztuki jako specjalnego rodzaju 'obiekt').
6. Teraz można zadać pytanie – dlaczego nie jest możliwe zupełne pozbycie się tego mitu. Jako bywalec/bywalczyni publicznych bibliotek na pewno bez problemu sobie Pan/Pani na nie odpowie.

Anonimowy pisze...

Jako bywalec publicznych bibliotek zakładam, że można Panią i artystę tam także spotkać. Pytanie: czy czytamy te same lektury?

Z tekstu Moniki Weychert Waluszko opublikowany na portalu Obieg (dziękuję za link) wynika także, że inspirując wystawę i zapraszając publiczność do wspólnego działania Gilewiczowi chodzi o wspomnianą już przez Panią (tutaj zaskakująca zbieżność Pani poglądów ze stanowiskiem Moniki Weychert Waluszko?) demistyfikację stereotypu romantycznego artysty, a dokładnie:

- o „demistyfikację mitu geniuszu artysty”
- o” demistyfikację idealizacji sztuki”
- o „demistyfikację rzemiosła artysty i artyzmu w malarstwie”
- „pytanie o stan świadomosci profesjonalisty i amatora”

Zmuszony jestem ponownie się powtórzyć. Na te pytania awangarda 20 wieku dostarczyła krytycznych odpowiedzi w niezliczonych faktach artystycznych. Nie sposób tutaj nie wspomnieć sporą ilość publicystycznych i naukowych publikacji na ten temat, niezapominając o 2 ważnych Petera Buergera. Ponowne powtarzanie ich, w taki sposób w jaki manifestuje je wystawa Pracownia, nie wnosi merytorycznie nic nowego do dyskusji poza faktem, że wyważa ponownie dawno otwarte drzwi i produkuje puste frazesy. Jako jeden z przedstawicieli anonimowej publiczności zastanawiam się nad potrzebą eksperymentu, do której przypisuje publiczność artysta. Kto kogo chce tutaj pouczać? Poza patetyczną pozą ironizującego artysty nad stanem własnej aksjologicznej sytuacji i intelektualnego zagubienia, dla jego zdrowia psychicznego poleciłbym mu wcześniej połknąć wyprodukowany w ubiegłego wieku znany antybiotyk Duchampa, który go natychmiast z tych dolegliwości wyleczy (także kuratorów i towarzyszących recenzentów wystawy).

Oto jego najbardziej znane NIEROMANTYCZNE żądane skutki lecznicze:

1. Odrzucenie rzemiosła w zawodzie artysty i zaakceptowanie tej sytuacji przez instytucję sztuki pozwala artyście decydować o wyborze gotowych przedmiotów z życia codziennego i uznać je za fakty artystyczne.
2. Wybór takich faktów sankcjonuje mit gotowego artysty, uwolnionego z produkcji dzieła sztuki i wykształcenia. Brak akademickiego przygotowanianie demokratyzuje dostęp do zawodu artysty, jednak decyduje o tym instytucja sztuki.
3. Nie jest istotne, czy wybór ich spełnia kryteria estetyczne, czy nie. Najważniejszym kryterium jest respektowanie reguł funkcjonowania instytucji sztuki.
4. Instytucja zachowuje nadal zwiazek dzieła z nazwiskiem artysty. Z powodu utraty rzemieślniczego wykształcenia związek ten gwarantuje oczekiwania instytucji sztuki. Rezygnacja z tytułu artysty eliminuje artystę z jej obiegu.

Anonimowy pisze...

Można by oczywiście dodatkowo zwiększyć skutek antybiotyku (ostatecznie ten wyprodukowany przez Duchampa liczy sporo lat) i w związku z ostatnimi strukturalnymi zmianami zachodniego kapitalizmu i tym samym przemianami w łonie instytucji sztuki zaproponować kilku amerykańskim managerom hedge funds ( http://www.textezurkunst.de/66/hedge-fonds/ ) wstęp na wystawę. Może podczas wspólnego malowania obrazków wytlumaczyliby artyście, dlaczego kolekcjonują sztukę, dlaczego mają w nosie dywagacje na temat mitu artysty romantycznego (a tym bardziej pytania – „dlaczego nie jest możliwe zupełne pozbycie się tego mitu”), dlaczego mimo to, cieszą się z takich artystów (jak Gilewicz), ktorzy jak Don Kichot uosabiają rozdźwięk pomiędzy szlachetnością intencji, a niestosownością ich realizacji i krytyków, którzy mu przy tym towarzyszą. Nie bez powodów - funkcjonowanie intystucji sztuki gwarantuje część ich dochodów, a innym jej animatorom dostarcza miłego zajęcia i często dobre posady.

Sorry, ze względu na zdrowie artysty, nieprzewidywalne skutki uboczne, pozostańmy przy wspomnianym antybiotyku Duchampa i w dalszym ciągu zachęcam, nawet bez jakichkolwiek umiejętności artystycznych, malować akwarelki w domu (co takze Pani proponuję), niż tracić czas na tą wystawę.

Aneta Rostkowska pisze...

no tak, ale u przywoływana przez Pana/Panią i Buergera sztuka awangardowa chciała poprzez kwestionowanie tego mitu znieść samą instytucję sztuki. W projekcie W. Gilewicza nie dostrzegam niczego tak radykalnego. Pozdrawiam!

Aneta Rostkowska pisze...

chyba, że uznamy, że wystawa Gilewicza to projekt neoawangardowy (w sensie Buergera)?

Anonimowy pisze...

Proszę skoncentrować się na problemie, a nie stosować uniki?

Aneta Rostkowska pisze...

żadne uniki. Pana stanowisko można podsumować krótko "to już było". tylko nie wskazał Pan jak dotąd ani jednego projektu o takim samym charakterze. ani jednego poza ogólnie działaniami Duchampa - skoro Duchamp to mamy awangardę, skoro powołuje się Pan na Buergera, to rozumiem, że jest to awangarda w sensie Buergera. skoro tak, to dochodzi wątek zniesienia instytucji sztuki (to wg Buergera ważna cecha awangardy). jeżeli to ma być to samo, co w wystawie W. Gilewicza, to jest Pan moim zdaniem w błędzie, bo ja u niego takiego dążenia do zniesienia instytucji nie widzę.

Anonimowy pisze...

Antybiotyk Duchampa, który poleciłem ironizującemu artyście nad stanem własnej aksjologicznej sytuacji i intelektualnego zagubienia, wraz z wnioskami Buergera (ze znanego eseju „Duchamp 1987”) konstatują fakt, dzieło sztuki żyje z kontekstu instytucji sztuki. Instytucja sztuki wraz jej instytucjonalnym dyskursem zachowuje sobie prawo do rostrzygania, co jest dziełem sztuki. To jest nauka po Duchampie i awangardzie. Demistyfikacja stereotypu romantycznego artysty na wystawie Pracownia, tak jak opisuje tekst Moniki Weychert Waluszko, jest w dalszym ciągu aksjologicznym dyskursem, dlatego właśnie przywołałem awangarde, aby w projekcie Gilewskiego zwrócić uwagę na obsługiwanie się pytaniami aksjologicznymi. Nie jest dla mnie istotne w 2012 roku, czy jest on artystą awangardowym, czy nie? Interesuje mnie: czy tego rodzaje pytania aksjologiczne wnoszą coś istotnego do opisu sytuacji instytucji sztuki w obecnym kapitaliźmie. Moim zdaniem nie, dlatego zaproponowałem zaprosić amerykańskich managerów hedge funds, aby artyście coś o swojej działalności opowiedzieli. Może sobie dalej funkcjonować jako artysta w galerii i zupełnie obojętne w jakiej formie (nieawangardowej). Czy urządził w niej swoją pracownie, czy nie? Czy będzie malował obrazki razem z publicznością, czy bez niej? Czy będzie ona sama je malowała, czy nie? Czy „obrazy malowane przez publiczność pod okiem artysty sygnowane będą jego nazwiskiem własnoręcznie”, czy nie? Czy „malarz przestałbyć postrzegany jako rzemieślnik, a zaczął jako bezkompromisowa postać, która działa wbrew wszelkim przeciwnościom losu, za to pod wpływem natchnienia”, czy nie?.. etc. Każda taka próba zakończy się powtórzeniem faktu – sztuka żyje z kontekstu instytucji sztuki i nie wnosi nic do dyskusji. Niestety obecna sytuacja instytucji sztuki jest już dawno na drodze do przemysłu kulturalnego. Szuka nowych odbiorców eksperymentując ze strategiami reklamowymi? Proponuję pozostać w domu, nadal malować akwarelki i poczekać na owoce dyskusji – Gdzie jest malarz?

Anonimowy pisze...

@ Aneta... z Mondrianem, to może być nieporozumienie. proszę spróbować rozglądać się dookoła i nie dostać obsesji linii prostej...
być może cała powyższa dyskusja jest oparta na rozróżnieniach i klasyfikacjach , które niewiele mają wspólnego z przerażającym faktem pożarcia jelenia przez obraz ...
@Anonim żadna erudycja ( choć to b. interesujące co Pan pisze ) nie zastąpi uczucia bycia pożartym przez obraz, proszę dać się pożreć ..
@ Bartosz Kosiński ciekawy pomysł ...choć nasuwa mi na myśl dosłowne odwrócenie pewnej znanej akcji...
@ moi pomyliłem Wojciecha Gilewicza z Bartoszem Kosińskim , ale czy można Kosińskim wyjaśnić Gilewicza, pewnie można...
i być może wiąże się to z odpowiedzią na pytanie, czy artysta to ktoś kto sprawia, że czujemy się niekiedy nieodwracalnie wciągani przez obraz... prawda Piet ?

:)

j.p.

Anonimowy pisze...

@Anonim
„żadna erudycja ( choć to b. interesujące co Pan pisze ) nie zastąpi uczucia bycia pożartym przez obraz, proszę dać się pożreć ..”

Właśnie zostałem pożarty przez jeden z obrazów Bartosza Kosińskiego i zawinięty, wraz z innymi zwierzętami w płótno. Wiszę od kilkunastu godzin bez jedzenia w galerii i widzę, jak wokół obrazu gromadzi się za każdym razem grupka nowych podekscytowanych gapowiczów. Kiedy chcę im wyjaśnić, że ja tylko tutaj przypadkowo wiszę z milości do sztuki malarstwa, pukają się po głowie - zwariował koleś! Kiedy im odpowiadam, że jestem przy zdrowych zmysłach, bluzgają na artystę: „to jest jakis bad trip po benzydamnie”. Coś mi się wydaje, że zawinięte zwierzątka w płótno śmieją się z nas wszystkich?

:) :)

Anonim

Anonimowy pisze...

ale się uśmiałem :) :)

j.p.

Aneta Rostkowska pisze...

1. ja w tej wystawie widzę bardziej napięcie między chęcią demokratyzacji sztuki a jej ekskluzywnością/odrębnością (ustanawianą m.in. przez instytucje świaat sztuki). nie ma Pan moim zdaniem racji sprowadzając ją tylko do jednego - tego drugiego - bieguna.
2. to, co Pan pisze o kapitalizmie jest w pewnym sensie zbieżne z niektórymi moimi obserwacjami - na tej wystawie oprócz pokazania pracowni artysta pokazuje też samego siebie - staje się swego rodzaju 'celebrity'. malujący obrazy odbiorcy wystawy są tu niczym pomocnicy gwiazdy (Murakami, Hirst itd...). ta wystawa z jednej strony krytykuje mit romantycznego artysty, z drugiej pokazuje, że bez jednej z jego wersji chyba nie jesteśmy w stanie się objeść. :-)

Aneta Rostkowska pisze...

3. w ogóle wydaje mi się, że pokazanie, że to instytucja decyduje o tym, czy coś jest dziełem sztuki, czy nie, jest głównym celem wystawy
4. w naszej dyskusji brakuje mi jednego ważnego aspektu tej wystawy - ona jest spotkaniem z medium, z materialnością malarstwa, z atmosferą i tradycją medium. moze to zabrzmi banalnie, nie wiem, ale - w natłoku przede wszystkim wirtualnych obrazów - takie medium jak malarstwo staje się wyjątkowe, interesujące przez swą haptyczność, zapach, fizyczność... ta wystawa rozbudza zainteresowanie malarstwem. oczywiście, dla historyka sztuki to może mieć małe znaczenie, ale być może czasem samo doświadczenie odbiorcy wystawy jest ważniejsze?

Aneta Rostkowska pisze...

obejść ;-)

Aneta Rostkowska pisze...

ad. 3 NIE jest głównym celem wystawy

Anonimowy pisze...

Ad.1, 2
O jakim rodzaju „napięci(u) między chęcią demokratyzacji sztuki a jej ekskluzywnością/odrębnością (ustanawianą m.in. przez instytucje świaat sztuki)” pisze Pani?
Bardzo byłbym ciekaw z Pani strony na ten temat coś więcej się dowiedzieć?

Jeżeli rozumie Pani przez pojęcie „demokratyzacja sztuki” zaprosić do jednego z pomieszczeń galerii publiczość „do wspólnego malowania obrazów”, w innym pozwolić artyście urządzić swoją galerię i przez to umożliwić mu przez 2 miesiące malowanie obrazów, w piwnicy pokazać jego obrazy i wystawić go dodatkowo na publiczny widok, to chciałbym zwrócić uwagę, że tego rodzaju eksperyment artystyczny, już w zalążku jego koncepcji jest poznawczym fiaskiem. To jest raczej pokaz przywilejów artysty związanego umową z Bunkrem Sztuki, bo przecież za ekskluzywny 2 miesięczny pobyt w jego pomieszczeniach i dodatkowo organizację projektu, ktoś musi zapłacić? W takiej ekskluzywnej sytuacji publiczność jest tylko tłem, dopuszczonym z łaski do malowania obrazów, służącym w rzeczywistości artyście do egotycznego celebrowania własnej osoby i jego twórczości. Demistyfikacje różnego rodzaju, powołujac się na recenzję Moniki Weychert Waluszko w „Obiegu” (o których juz pisalem) są de facto zakamuflowanym spektaklem jednego aktora – artysty. Oprócz powtórzeń (już wcześniej także o tym pisałem) pytań z historii sztuki 20 wieku, nie można w tym spektaklu na innego rodzaju odpowiedzi liczyć, poza tymi, które są już dawno znane.

Tu nie ma żadnego „napięcie między chęcią demokratyzacji sztuki a jej ekskluzywnością/odrębnością (ustanawianą m.in. przez instytucje świaat sztuki)”, jeśli już, to reklamowa aranżacja za przyzwoleniem instytucji sztuki, która jak kościół katolicki strzeże pilnie zasad swojej religii i daleko jest do „demokratyzacja sztuki”. Już Joseph Beuys propagator idei demokratyzacji sztuki i antropologicznego hasła „każdy jest artystą”, rozumianym jako potrzeba twórczości charakteryzującą wszystkich ludzi i wszystkie dziedziny życia, „i tak, jak każdy jest w stanie tworzyć, tak każdy wpływać może na sztukę”, padł ofiarą iluzji wolności od instytucji sztuki i reguł jej funkcjonowania. To autorytet instytucji sztuki ustala, jakie konwencje, podzialy i rozróżnienia obowiązują w jej ramach. Zgoda Beuysa , przynajmniej na jedną jej regułę - status artysty - pozwoliła mu głosić idee społeczenstwa kreatywnego bez dalszych konsekwencji płynących z jej urzeczywistnienia, uzyskać poparcie z jej strony, finansowe dotacje i publiczny oddzew. Ta sama zasada dotyczy artysty Gilewicza, który prowadząc „badania demokratyczne” na ciele publiczności i własnym, wystawiając się na publiczny widok w galerii (bardzo heroiczna postawa?), pozyskuje poparcie finansowe Bunkra Sztuki, pomoc ze strony kuratorów wystawy i poparcie teoretyczne krytyków. Ta sama zasada dotyczy także Żmijewskiego, który obecnie przygotowuje 7 Biennale w Berlinie. Afiszując się tytułem artysty, może liczyć na posłuch jego polityczno-społecznych teori w kapitalistycznym społeczeństwie, tak długo jak ono akceptuje w jego ramach istnienie instytucji sztuki i jej zasady gry, poparcie finansowe ze strony instytucji sztuki, prywatnych sponsorów i publicity ze strony krytyków. Wystarczy jednak, że dobrowolnie z niego zrezygnuje, jego status zawodowy zmieni się radykalnie. Pozbawiony finansowych dotacji i przywilejów związanych z bycia artystą, bez konkretnego zawodu ląduje na bezrobociu, bo nikt nie będzie się dalej interesował jego osobą i głoszonymi teoriami, lub za kratkami więzienia, jeśli jego spoleczno-polityczne postulaty podważą układ społeczny kapitalizmu przypieczętowany konstytucją.

Anonimowy pisze...

Taki sam los przytrafiłby się Beuysowi i jego idei społeczeństwa kreatywnego, gdyby żył. Przekonać instytucję sztuki do osoby spoza jej kręgu nie bedącą artystą, do idei społeczeństwa złożonego z artystów, jest zagrożeniem jej egzystencji. Mielibyśmy do czynienia z unicestwieniem elitarnego systemu instytucji sztuki opartego na rozróżnieniu artysta - nieartysta, który obecnie tylko dzięki niemu jeszcze istnieje. Postać artysty gwarantuje instytucji sztuki przyporządkowanie artystycznego produktu do konkretnej osoby, bez niego produkt jest bez nazwy i traci swoje symboliczne znaczenie (Heidenreich) i ląduje na półkach domu towarowego pośród innych anonimowych artykułów.

Jest jeszcze jeden powód, który dławi w zalążku jakiekolwiek „napięci(e) między chęcią demokratyzacji sztuki a jej ekskluzywnością/odrębnością (ustanawianą m.in. przez instytucje świaat sztuki)”. Według Isabelle Graw instytucja sztuki projektuje na swojej tkance neoliberalny ideał konkurencyjnego społeczeństwa kapitalistycznego , który pozbawiony jest jakiejkolwiek demokratycznej wizji. Cechuje go nierówny podział przywilejów pośród artystów, którzy jako prototypy kapitalistycznych przedsiębiorców, dzielą sią na małą grupę ekstremalnie uprzywilejowanych, łącznie z finansowymi dobrociami obficie płynącymi z zajmowanej pozycji i szarej masy mniej i nieuprzywilejowanych, którzy bez zabezpieczenia socjalnego, bo takie instytucja sztuki im nie gwarantuje, lądują, jeśli się uparcie trzymają wykonywanego wolnego zawodu artysty, jako klientela ośrodków pomocy społecznej.

Myślą, że artysta Gilewicz, kuratorzy tej wystawy i towarzyszący jej krytycy szybko zrezygnują, po tym co napisałem, z jakichkolwiek dalszych prób szukania demokratycznych napięć w instytucji sztuki, a tym bardziej dzięki niej „udemokratycznić sztukę” po Beuysie? Chyba, że są kamikaze : )

Ad. 4
Ten aspekt wystawy brzmi naprawdę banalnie - do tego nie potrzeba wystawy Pracownia „Z materialnością malarstwa, z atmosferą i tradycją medium...w natłoku przede wszystkim wirtualnych obrazów - takie medium jak malarstwo staje się wyjątkowe, interesujące przez swą haptyczność, zapach, fizyczność.” Sytuację taką można zaproponować, zarówno w domu, jak i na zajęciach plastyki w szkole, z takim samym celem „rozbudza(ć) zainteresowanie malarstwem”. Jeśli jednak ten cel ma przyświecać galerii, jedno z ogniw instytucji sztuki, to można go także zorganizować bez artysty? Jeśli jednak towarzyszy temu zdarzeniu, po co górnolotna krytyka w „Obiegu” i Pani podobne starania? Snuje się uzasadnione podejrzenie, że kryje się za tym coś więcej – pod czymś tak banalnym sprzedaje się wielką sztukę? Można mieć także usasadnione pytanie do kuratorów (przecież są wytworem zapotrzebowań instytucji sztuki na nowe warunki, które dyktuje jej obecny kapitalizm i jest zmuszona do zmian funkcjonowania, i eksperymentowac z pogranicza marketingu, reklamy i celebrity) wystawy: czy nie lepiej od razu przyznać się, że chodzi o zwykłe komercyjne przedsięwzięcie na pograniczu reklamy i zabawy?

Aneta Rostkowska pisze...

ciekawa dyskusja z tego wyszła
ja cały czas obstawałabym przy takim ujęciu, zgodnie z którym wystawa ta oscyluje wokół wspomnianego napięcia. Pan z kolei chce ją wtłoczyć w znoszenie tego napięcia na rzecz unicestwienia sztuki. Nie sądzę by to było celem artysty i nie widzę tego w samej wystawie.
Czy publiczność jest tu tylko tłem? Na pewno obserwując zachowanie samego artysty na wystawie tego bym nie powiedziała - on nawiązywał kontakt z publicznością, rozmawiał z ludźmi, malował z nimi. Być może tego nie widać na zdjęciach, ale to było obecne.
Przyznam, że jest dla mnie niezręczne dyskutowanie o wystawie, której nie kuratorowałam, do której tylko prowadziłam panel dyskusyjny. Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Trudno oczekiwać od artysty, któremu Bunkier Sztuki zagwarantował 2 miesięczny pobyt za darmo w pomieszczeniach galerii, że nagle odkryje w sobie wojowniczość łowcy skalpów i zacznie traktować widzów spektaklu jako potencjalne ofiary. Takim nieprofesjonalnym zachowaniem przysporzyłby sobie sporo kłopotów i biednym kuratorom niepotrzebne problemy żołądkowe. Jaki artysta (wyłączając The Krasnals), bedąc przy zdrowych zmysłach, chce się w tych czasach narażić kuratorom i kierownictwu galerii(?), nie zapominając o chwalebnej recenzji w „Obiegu”, której zawartość merytoryczna niewiele różni się od dostępnych tekstów na stronie internetowej artysty (dla zainteresowych proponuję lekcję porównań: jak siła naśladownictwa generuje krytyczną myśl i puszcza ją w dalszy artystyczny obieg?)

Moich zamiarem, pisząc o tej (w między czasie zakończonej) wystawie było, wskazać na jej anachronizm poznawczy (bazując na recenzji Moniki Weychert Waluszko w „Obiegu”, która tej wystawie nadaje ważność artystyczną jak i całej twórczości artysty). To, że po drodze nieunikniona była konfrontacja z niektórymi problemami interpretacji sztuki współczesnej i instytucji (choćby poruszony Pani wątek myślowy „napięcie między chęcią demokratyzacji sztuki a jej ekskluzywnością/odrębnością ustanawianą m.in. przez instytucje świaat sztuki”, niestety nie kontynuowany?), to nie na rzecz jej unicestwienia, jak błędnie to Pani interpretuje, lecz wskazaniem na sytuację z jaką się obecnie konfrontuje, a która wyraża się dosłownie - „sztuka sama jest cześcią przemysłu kulturalnego” (Prokop) - i zastanawianie się teraz nad idealizującymi mitami sztuki i artysty to tylko stracony czas. No chyba, że chcemy się wszyscy zabawić. To trzeba to napisać wprost!

No cóż, wiedząc już jak „niezręczne (jest) dyskutowanie o wystawie, której nie kuratorowałam, do której tylko prowadziłam panel dyskusyjny” postanowiłem wrócić do malowania akwarelek i wszystkich miłośników tego blogu serdecznie do tego namawiam - Pozdrowienia.

Aneta Rostkowska pisze...

szkoda, że znowu mnie Pan obraża pod koniec posta - w sumie to sprawia to, ze w ogóle nie chce mi się odpisywać. a zatem - proszę sobie darować obrażanie mnie albo w ogóle się nie wypowiadać (albo będę kasowała Pańskie komentarze).

"Jeżeli rozumie Pani przez pojęcie „demokratyzacja sztuki” zaprosić do jednego z pomieszczeń galerii publiczość „do wspólnego malowania obrazów”, w innym pozwolić artyście urządzić swoją galerię i przez to umożliwić mu przez 2 miesiące malowanie obrazów, w piwnicy pokazać jego obrazy i wystawić go dodatkowo na publiczny widok, to chciałbym zwrócić uwagę, że tego rodzaju eksperyment artystyczny, już w zalążku jego koncepcji jest poznawczym fiaskiem. To jest raczej pokaz przywilejów artysty związanego umową z Bunkrem Sztuki, bo przecież za ekskluzywny 2 miesięczny pobyt w jego pomieszczeniach i dodatkowo organizację projektu, ktoś musi zapłacić? W takiej ekskluzywnej sytuacji publiczność jest tylko tłem, dopuszczonym z łaski do malowania obrazów, służącym w rzeczywistości artyście do egotycznego celebrowania własnej osoby i jego twórczości."

Pomija Pan to, ze w swoim projekcie Wojciech Gilewicz współpracował z osobami przychodzącymi do galerii. Zgadzam się, że w samej strukturze wystawy nie było dużo takich elementów (w zasadzie tylko projekt realizowany w pracowni polegający na przemalowywaniu płócien), natomiast to działo w trakcie wystawy poprzez jego spontaniczną interakcję z publicznością.
Pomijając samą wystawę - myślę, że jak najbardziej takie demokratyzujące projekty (w większym stopniu niż ta wystawa) można tworzyć - będą to wszelkie projekty, w których artysta blisko współpracuje z publicznością, poddaje się jej sugestiom, jest skłonny modyfikować swoje założenia. Dlatego też osąd
Isabelle Graw, który Pan przytacza jest dla mnie zbyt radykalny. Oczywiście jest dla mnie jasne, że nigdy nie zniesiemy autonomii/pola sztuki - to byłoby równoznaczne z anihilacją samej siebie przez sztukę, niemniej mamy do dyspozycji całe kontinuum różnych natężeń owej demokratyczności/autonomii.

Aneta Rostkowska pisze...

dobrym przykładem częściowej 'demokratyzacji' sztuki mogą być projekty tzw. community art. ciekawie pisze o tym Katarzyna Niziołek: http://isp.org.pl/uploads/filemanager/Rozne/artykuzTrzeciegoSektoranr19.pdf

Aneta Rostkowska pisze...

szkoda, że nie przyszedł Pan na panel dyskusyjny :-)

Anonimowy pisze...

Proszę się nie obrażać. Nie było to moją intencją. Pisanie o sztuce to twardy job. Trzeba znieść słowa pisane, kiedy idee i myśli się ze sobą ścierają. Szanuję ten blog i Pani starania staruszkę sztukę utrzymać przy życiu. Ktoś tą niewdzięczną pracę musi wykonać. Pozdrowienia.

Anonimowy pisze...

Witam.

Pani cytat: „Dlatego też osąd Isabelle Graw, który Pan przytacza jest dla mnie zbyt radykalny”

Odpowiedź: Majątek Damiena Hirsta jest obliczany obecnie na 1 MILIARD dolarów.

W związku z retrospektywną wystawą jego twórczości w Tate Modern, artystyczne pisma „Art” i „Monopol” postanowiły napisać artykuły na ten temat. „Monopol” – Ach, Damien, „Art” - Buisness Punk. To ich tytuły. W „Art”, jeśli ktoś uważnie go przeglądnie, zauważy dwa zdjęcia. Na pierwszym, w zaprzyjaźnionej pozie stają 4 osoby - Takashi Murakami, Victor Pinczuk, Andreas Gursky, Jeff Koons. Pomijając fakt, dlaczego artyści fotografują się z Pinczukiem, jak Pani myśli - zliczając razem ich majątki, ile miliardów dolarów posiadają?
Na drugim zdjęciu: Ralf Schueter, dziennikarza „Artu” z Damienen Hirstem, także w więcej niż tylko przyjacielskiej pozie. Otóz ten pan Schueter, jest autorem artykułu, przyjacielskiej recenzji z pozwoleniem reprodukcji prac Hirsta. „Monopol” natomiast postarał się o krytyczny artykuł, złożony z dwóch części, pierwsza – pro, druga - contra twórczości Hirsta. Monopol nie dostał zgodę na reprodukcję prac Damian Hirsta. Jak Pani myśli - dlaczego Hirsta ludzie storpedowali publikacje reprodukcji? Dlaczego tego rodzaju artystyczny global player, jak Hirst może sobie pozwolić na manifestację siły?

Na zachodzie ironizuje się na temat funkcjonowania rynku sztuki, że został już dawno podzielony pomiędzy Hirstem i Koonsem.

A teraz uwaga na temat funkcjonowania rynku sztuki, aby „ironizacja” z rynku sztuki stała się jaśniejsza.

Ogólna definicja działaności rynkowej:
„Ekonomiści traktują rynek jako miejsce, gdzie spotykają się kupujący i sprzedający w celu dokonania transakcji kupna i sprzedaży. Według nich jest to regulator działalności gospodarczej, w tym również regulatorem cen. Twierdzą, że cena jest wynikiem gry rynkowej popytu i podaży. Popyt, to ilość dóbr lub usług, jaką kupujący są wstanie nabyć, zaś podaż to ilość oferowanego dobra lub usługi w określonym miejscu, czasie i po określonej cenie. Jeśli dochodzi do tego, że wielkość podaży równa się z wielkości popytu, to na rynku kształtuje się cena równowagi”

Co rozróżnia rynek sztuki od innych rynków?

Aby tą różnicę prześledzić i zobaczyć, jakie inne możliwości otwiera dla handlu sztuką i naszych wspomnianych artystów, proponuję obejrzeć film pod tytułem „Die Millionenblase”. Niestety w języku niemieckim (nie znalazłem w angielskim), na tyle jednak interesujący, że warto znaleść tlumacza. Cały film na YouTube jest w 9 częściach do zobaczenia. Podaje chronologicznie linki:

1. http://www.youtube.com/watch?v=HeRJ0HqdbAs
2. http://www.youtube.com/watch?v=P__ZY7uhxtg&feature=related
3. http://www.youtube.com/watch?v=cBwgrVa4hPk&feature=related
4. http://www.youtube.com/watch?v=Uc-uzOKkfTE&feature=relmfu
5. http://www.youtube.com/watch?v=YKgHZHbuvZc&feature=relmfu
6. http://www.youtube.com/watch?v=PnZwcHV8qek&feature=relmfu
7. http://www.youtube.com/watch?v=C39n_if5Xx8&feature=relmfu
8. http://www.youtube.com/watch?v=rDsRHXS-qig&feature=related
9. http://www.youtube.com/watch?v=I8k3vYIifF8&feature=relmfu

Jak Pani myśli po obejrzeniu filmu - czy „osąd Isabelle Graw, który Pan przytacza jest dla mnie zbyt radykalny”? Proszę o Pani uwagi ten temat.

Pozdrowienia.

Anonimowy pisze...

Witam ponownie!

W między czasie udało mi sie znależć film w wersji angielskiej, ”The Great Contemporary Art Bubble”. Autorem jest historyk sztuki (studiował w Cambridge i Berlinie) i zarazem reżyser filmów krótkometrażowych, Ben Lewis, któremu udało się nakrącić jeden z najbardziej złośliwych filmów na temat funkcjonowania rynku sztuki.

Film jest także podzielony na części. Oto one:

1. http://www.youtube.com/watch?v=Km5KS7U9aOc
2. http://www.youtube.com/watch?v=ULDz7UTWf7k
3. http://www.youtube.com/watch?v=C9N4ARD_Ot4
4. http://www.youtube.com/watch?v=jtPIuFD1G4o
5. http://www.youtube.com/watch?v=NELoSmMdzhg
6. http://www.youtube.com/watch?v=ym_WvBJDrbI
7. http://www.youtube.com/watch?v=Ub1yD_Tsg8w
8. http://www.youtube.com/watch?v=kyCZmJMtVV0

Myślę, że wraz z wiedzą jak funkcjonuje rynek sztuki, jaką władzę posiadają nad nim monopoliści und duopoliści, jak wraz z nimi miliarderzy artyści swoje majątki powiększają i wraz z nimi obecnie wszechwładni kolekcjonerzy, zbieracze i handlarze sztuką, możemy spokojnie zapomnieć o śnie o demokratyczności sztuki. Jeżeli, któregoś dnia zapuka do naszych drzwi kurator 7 Biennale w Berlinie i będzie nas nakłaniać do zmiany kapitalistycznej rzeczywistości poprzez sztukę, bądżmy pewni, że po Biennale zmieni się wartość jego prac, staną się szczególnym objektem spekulacji handlowej i na giełdzie wzrośnie ich wartość. Tym samym można już teraz prognozować, że dzięki obecnej publicity i z dobrą poradą na boku cultural manager’a jego majątek się pomnoży. Wszyscy inni zostaną z interesu wykluczeni i winner take all !!!

Pozdrowienia :)